Całą wieczność temu obiecałem Asi, że napiszę coś ciekawego na HANDOUTY.PL – to w końcu świetna inicjatywa coś, czego dotychczas nie mieliśmy w rodzimym fandomie. Tym bardziej mi głupio, że zabierałem się do tego tekstu już przynajmniej dziesięć razy, zawsze znajdując powód, żeby odłożyć go na później. Tak po prawdzie – po prostu nie miałem pomysłu o czym pisać. Złamałem się po przeczytanie kolejnej wypowiedzi znajomego (Błażej, to o tobie!) pod jednym z fejsbukowych postów przedstawiających pięknie przygotowane materiały do sesji Cthulhu. Parafrazując wspomnianego klasyka: „bardzo to wszystko ładne, ale ja tam nie rozumiem, po co właściwie ludziom te wszystkie handouty?”.

No i co ja mam mu, choroba, powiedzieć?! Spędzam nieraz długie godziny na przygotowywaniu swoich papierzysk – babram się w kawie i herbacie, postarzając papier, perforuję bilety maszyną do szycia, lakuję listy. Nie pamiętam, kiedy ostatnio prasowałem koszulę, za to na pewno prostowałem żelazkiem jakieś dokumenty nie dalej jak w zeszłym tygodniu. Więcej – raz zniszczyłem blat kuchenny szukając chemicznego specyfiku, który sprawi, że gliniana maska będzie wyglądała, jakby miała ze trzy setki lat! Żona nie była szczególnie szczęśliwa… Cała wartość tego wysiłku poddana w wątpliwość jednym pytaniem. No dobra… to po co mi to właściwie? I dlaczego uważam, że tak jest lepiej?

Przede wszystkim – robię to dla siebie. Lubię ręczne robótki – nie potrafię rysować, marnie maluję, nie znam się na grafice komputerowej. Za to nieźle radzę sobie z narzędziami i potrafię znaleźć „patent” właściwie na wszystko. Jak w warunkach domowych wykonać perforację, w jaki sposób drukować na papierze gazetowym… jak zrobić słoiczek z zatopioną w środku larwą kosmicznego robala! Przygotowywanie handoutów daje mi dziką satysfakcję.

Druga kwestia – dla immersji. Prowadzenie sesji to często nic innego jak wspólne opowiadanie historii. Najpopularniejsza jest oczywiście forma klasyczna – siadamy i mówimy sobie co widzimy, czujemy, słyszymy. Rzecz w tym, że historię mogą „opowiadać” też przedmioty. List od kochanki, intensywnie pachnący jej perfumami, robi zupełnie inne wrażenie kiedy nie tylko o nim słyszę, ale też dotykam go, czuję i czytam. Jeden drobny kawałek kolorowego papieru przełamuje barierę między opowieścią a rzeczywistością – nadaje historii kolejny, namacalny wymiar. Im więcej w rekwizycie detali, drobiazgów podkreślających jego wyjątkowość, tym ważniejszy staje się dla postaci i… dla samych graczy.

Skoro jesteśmy przy detalach – robię handouty też trochę dla świętego spokoju. Albo może lepiej – dla ułatwienia. Ile razy na sesji gracze pytali „co właściwie było w tym dzienniku”? Albo gubili jakiś wątek, czy nie łapali wskazówki, bo nie pamiętali co było na opisanym szkicu czy rysunku… Dając im dziennik do ręki unikam tego problemu. Zamiast samemu kartkować notatki i po raz milion pierwszy przypominać im, co znaleźli dwie sesje temu, po prostu wskazuję palcem na jeden z hand outów. Dalej już sami sobie dojdą do prawdy, kiedy ja mogę zająć się planowaniem dalszej części fabuły lub skupić się na tym, nad czym akurat główkują. Bardzo wygodne.

Plus, z racji dokładności, z jaką opracowuję moje rekwizyty, mam duże pole do popisu w kwestii podsuwania im wskazówek. Któregoś razu skąpałem list z pogróżkami w taniej whiskey. Koloru to wiele nie zostawiło, ale zapach unosił się intensywny. W trakcie sesji papierzysko leżało na stole – kiedy w polu widzenia postaci pojawił się irlandzki doker, od którego czuć było swąd taniego alkoholu, momentalnie połączyli fakty! Innym razem wrzuciłem do koperty przekazanej graczom indyjskie przyprawy. Chociaż na przesyłce nie było podpisu, gracze szybko połapali się, że nadawcą jest właścicielka orientalnego sklepu. Oczywiście, że mogłem im to wszystko powiedzieć – że list pachnie whiskey, a z koperty wysypuje się odrobina garam masali. Co nie zmienia faktu, że gracze byli znacznie bardziej ucieszeni samemu dochodząc do takich wniosków, „wpadając” na właściwy trop w parciu o coś więcej niż zasłyszane słowa.

I tu przechodzimy do sedna – robię handouty dla moich graczy. Poprowadziłem w życiu dziesiątki sesji, na których nie używałem rekwizytów. Ewentualnie miałem jakieś schematyczne wydruki czy zeszytowe maziaje… jedne gry były lepsze, drugie gorsze ale koniec końców bawiliśmy się na nich świetnie. Nie przypominam sobie, żeby czegoś nam wtedy brakowało.

Z drugiej strony gry, na których rozdawałem rekwizyty, były absolutnie wyjątkowe. Nie skłamię mówiąc, że dobrze pamiętam każdą z nich. Widzę graczy pochylonych nad mapami, planujących strategię ataku. Ciekawość w ich oczach na widok tajemniczej maski, którą wyjmuję z drewnianej skrzyneczki. Niecierpliwe dłonie rozrywające precyzyjnie zalakowaną kopertę. Pamiętam graczkę, która dostała ode mnie historycznie odwzorowany, zamknięty i złożony telegram – była tak zaskoczona precyzją i wyglądem rekwizytu, że drżącym głosem zapytała mnie, czy w ogóle może go otworzyć, żeby przypadkiem niczego nie zniszczyć.

Handouty dodają sesji coś, co sprzedawcy samochodów nazywają efektem WOW, mówiąc o podświetlanym, panoramicznym dachu. Absolutnie nie wpływa on na techniczne parametry auta ale szczęka opada za każdym razem, kiedy jadąc w trasę obserwujesz nocne niebo. Robienie rekwizytów to rozrywka sama w sobie. Wzbogacają sesję, burzą granicę między opowieścią a rzeczywistością, tworzą magiczny, immersyjny klimat. Ułatwiają mi prowadzenie. Sprawiają, że gracze wychodzą z sesji pod wrażeniem, oszołomieni bogactwem detali i wielowymiarowością opowieści. Ja uśmiecham się zadowolony, kiedy oni z entuzjazmem rzucają się na kolejny drobiazg, który wyjmuję ze swojej przepastnej teczki.

Czy można świetnie się bawić i grać bez handoutów? Jasne! Bez problemu. Jeśli jednak niewielkim nakładem pracy można przenieść swoje gry na, dosłownie, następny poziom – dlaczego nie spróbować? Szczególnie, że dzięki HANDOUTY.PL jest to łatwiejsze niż kiedykolwiek!

Autorem felietonu jest Michał Banaś. Zapraszamy do poczytania innych jego tekstów na blogu Born To Dice!